Zapisanie się na maraton w Łodzi całkowicie rozwaliło moje startowe plany w tym sezonie. Impreza pierwotnie miała odbyć się początkiem kwietnia, ale została przesunięta o prawie miesiąc z uwagi na wybory. Zirytowało mnie to, bo byłem już w trakcie przygotowań do niego, przez co nie chciałem korzystać z bezpłatnej możliwości rezygnacji. Termin jednak mi nie pasował, bo 4 dni później – 2 maja miałem jak co roku wziąć udział w Wołowskim Biegu Flagi. Jedynie 4 dni to dla mnie zbyt mało po maratonie, aby pobiec szybką dychę. Krótko mówiąc nie pobiegnę w tym roku Biegu Flagi. Jakby tego było mało, stłukłem plecy spadając z drążka, o czym już wspomniałem w poprzednim wpisie. Kontuzja była do tego stopnia dokuczliwa, że byłem niemal pewien, że maratonu w Łodzi nie pobiegnę.
Po całkiem niezłym wyniku w półmaratonie w Żmigrodzie, ambicja nie pozwoliła mi jednak na odpuszczenie i postanowiłem, że pojadę do Łodzi na maraton.
Zawody były zorganizowane z rozmachem. W ramach biegu organizowane były Mistrzostwa Polski w Maratonie. Udział w biegu zadeklarowało ok 3500 zawodników. Moja ostatnia życiówka z Warszawy pozostawiła mały niedosyt. Do złamania 3h brało zaledwie 29 sekund. Wiadomo, że w takiej sytuacji nie mogło mi się marzyć nic innego jak tylko to, aby tym razem zrealizować marzenie i osiągnąć wynik z cyfrą 2 z przodu.
Na start przyszedłem pełen optymizmu, ustawiając się za balonem 3:00. Postanowiłem grzecznie trzymać się pace’a, pokładając wiarę w jego doświadczenie. Już od samego początku coś jednak nie pasowało, bo tempo biegu narzucone przez balona było zbyt szybkie, wynosiło niekiedy nawet 4:07, podczas gdy jak wiadomo, do złamania 3 wystarczyć powinno 4:14. Poslusznie jednak utrzymywałem tempo grupy. Samopoczucie w trakcie biegu nie było jednak dobre. Pewnie 2 tygodnie bez biegania(poza półmaratonem tydzień temu) zrobiły swoje, a kolejne 3 grosze dodała kontuzja. Puls miałem ponasprzeciętnie wysoki, a na domiar złego zaczęło wschodzić słoneczko. Minuta za minutą zaczęło robić sie gorąco. Na 28 kilometrze pacemaker powiedział, że ma dość i…zakończył bieg. Moje tempo zaczęło robić się szarpane, a zmęczenie powoli zaczęło dawać o sobie. Maraton tym razem zaczął się dla mnie od ok 34 km. Potwornie zaczęły boleć mnie łydki. Zagryzając zęby starałem się jednak przeć do przodu. Ok. 36 kilometra miałem jeszcze średnią 4:14 co dawało cień nadziei na wynik 3h. Z kilometra na kilometr byłem jednak coraz bardziej zmęczony. Grupa zgromadzona kilometry wcześniej wokół pace’a rozsypała się. W pewnej chwili zorientowałem się w amoku, że biegnę sam. Na 39 kilometrze miałem wyjątkowo bardzo dość tego maratonu. W sumie to chyba nawet mój pierwszy maraton nie dał mi takich odczuć. Łydki dosłownie mnie paliły. Marzyłem, aby w końcu dobiec, bez względu na to w jakim czasie. Zmuszałem się siłą woli do biegu, wiedząc, że jeśli się zatrzymam, to może już nie będę mógł biec. Kilometr 38 zrobiłem jeszcze dość żwawym tempem 4:20, mimo że zdawało mi się, że posuwam się tempem żółwia. Potem jednak zacząłem słabnąć coraz bardziej. 41 kilometr był najwolniejszym odcinkiem, który pokonałem w 4:55. Ostatni kilometr pokonałem już nieco szybciej, na fali euforii.
Metę maratonu osiągnąłem w czasie 3:04:06. Po zastanowieniu się stwierdziłem, że biorąc pod uwagę okoliczności przedstartowe jest to całkiem dobry czas. Kontuzja, kilka tygodni praktycznie na roztrenowaniu nie przeszkodziły mi w nabieganiu wyniku w maratonie, o jakim kilka lat temu mogłem jedynie marzyć. W gratisie, jak zawsze, maraton dał mi lekcję pokory. Miejsce open 109. W mojej grupie M45 zająłem 14 miejsce. Nie ma powodu do wstydu 🙂