Relacja z biegu na 10 km w Wąsoszu
Start w Wąsoszu do samego końca stał pod sporym znakiem zapytania, z powodu bólu prawego kolana. Nic dziwnego, że coś się w kolanie ponaciągało, bo od początku maja, praktycznie tydzień w tydzień gdzieś startowałem. Wszystkie te zawody były bardzo intensywne. Ostatni start na 5 km przeleciałem dzień wcześniej w czasie poniżej 19 min, co dla mnie jest już bardzo szybkim bieganiem.
Podczas rozgrzewki przed startem bolało do tego stopnia, że poważnie rozważałem rezygnację i powrót do domu. Bijąc się z myślami poczłapałem do samochodu, gdzie nasmarowałem bolące miejsce obfitą ilością BenGay-a, współczując w duchu moim rywalom na trasie, którzy będą musieli wdychać ten charakterystyczny zapaszek. Po kilku minutach ból zelżał na tyle, że zdecydowałem się jednak na start.
W Wąsoszu było mi dane już biegać 2 razy w ramach imprezy o nazwie „Bieg Przełajowy Doliną Orli i Baryczy”. Tym razem trasa biegu miała zostać zmieniona, nie wiem tylko czemu wydawało mi się, że będzie to bieg po asfalcie. Na dystansie 5 km można było wziąć udział za darmo. Za rywalizację na 10 km trzeba było dokonać opłaty. Mój wybór padł oczywiście na ten drugi wariant.
Wystartowałem z naiwnym postanowieniem utrzymania tempa ok. 3:50 min/km. Przez kilkaset metrów nic nie wskazywało na to, że się nie uda. Było płasko i łatwo. Niestety po chwili okazało się, że dalsza część trasy wiedzie za miasto w tereny leśne. Jakby tego było mało,od drugiego kilometra dało się wyczuć narastający podbieg a ścieżka zaczęła robić się dziurawa i piaszczysta, momentami błotnista. Pod górkę było do około 6 kilometra. Stało się jasne, że ja w takich warunkach nie utrzymam tempa poniżej 4 min/km nie mówiąc już o szybszym.
Z kilometra na kilometr moje tempo malało, rosło za to tętno. Momentami zwalniałem do 4:30. Coś około 5 kilometra doszedł mnie zawodnik z napisem ” Speed Żółwik” na koszulce.” Żółwik” był najwyraźniej lepiej zaprawiony w przełaju. Nie biegł może bardzo szybko, ale równo, dzięki czemu powolutku zaczął się ode mnie oddalać. Zaczęło być oczywiste, że Wąsosz nie jest dla mnie miejscem na robienie życiówek. Boląca noga nie pomagała w zmaganiach, mimo, że ból został nieco przyćmiony działaniem maści i adrenaliny.
Na całe szczęście na 7 kilometrze była nawrotka i trasa od tego momentu zaczęła robić się z górki. Zbieganie zawsze szło mi lepiej niż podbieg, od razu poczułem się lepiej. W okolicy 8 kilometra trasy udało mi się wyprzedzić „Żółwika”. Dodało mi to wiatru w żagle.
Przede mną, w oddali, jakieś 100 metrów, zamajaczył kolejny mój rywal. Biegł równiutko, widać było, że zawodnik „nie w kij dmuchał”. Był zbyt daleko, aby go wizualnie sklasyfikować wiekowo. Wiedziałem, że życiówka na tej trasie to abstrakcja, jednak ciągle zastanawiałem się, czy nie uda się wyszarpać pudła w M40, zacząłem więc mieć obawy, czy czasem przeciwnik nie ucieka mi właśnie z moim miejscem na podium i kolejnym trofeum do kolekcji. Zarzuciłem mu mentalne lasso na szyję i zacząłem powoli przyciągać się do delikwenta. Łatwo nie było, mimo, że już nie pod górę, ale powoli dystans jaki nas dzielił zaczął maleć. Zbliżyłem się na tyle, że było już widać na żółtej koszulce rywala napis „SzymanowskiTeam”. Ciągle byłem pełen obaw, czy uda się dojść do przeciwnika. Byłem już nieźle zmęczony. Udało się to jednak na 10 kilometrze trasy.
Sceneria z leśnej zamieniła się w polną. Wybiegłem z cienia, upał nie pomagał w utrzymywaniu tempa. Na wprost widać już było zabudowania Wąsosza. Do mety pozostało może 600 metrów. Przez chwilę trzymałem się na plecach kolegi, w końcu zebrałem resztkę sił i wyprzedziłem. Postanowiłem nie oglądać się za siebie, aby nie zauważył mojego zmęczenia.
Wbiegłem na asfaltowy odcinek trasy a ok. 200 metrów przede mną widać już było metę. Przyspieszyłem ze wszystkich sił, aż zaczęło szumieć mi w głowie. Słyszałem za plecami, że przeciwnik robi to samo. Zdecydowanie nie miał zamiaru poddać się bez walki. Zrozumiałem, że nie mogę teraz odpuścić, bo siedzi mi na plecach. Wydłużyłem krok i przyspieszyłem, ignorując kłucie w prawym, chorym kolanie. Tuż przed metą doping kibiców dodał mi skrzydeł. Mimo, że sprinterski finisz nie jest moją mocną stroną, tym razem nikt nie utarł mi nosa tuż przed metą. Tempo tego końcowego zrywu wg mojego zegarka wyniosło 2:50 min/km.
Ukończyłem bieg w czasie 00:41:32. Kolega-rywal jak się wkrótce okazało, reprezentował również kategorię M-40 i wbiegł na metę zaledwie 6 s. po mnie! Wyprzedzając go, rzutem na taśmę wywalczyłem 3 miejsce w kategorii wiekowej! Dało mi to wielką satysfakcję.
W klasyfikacji ogólnej dobiegłem na 11 pozycji. Tempo średnie biegu 4:10 min/km nie wygląda może zbyt imponująco, jednak trasa była naprawdę trudna i nieźle dała mi w kość. Nie pomagało także bolące kolano. Bieg był dla mnie bardzo wymagający.