Tuż przed startem
Siódma edycja biegu była moim trzecim podejściem do wrocławskiej 21- kilometrowej trasy i jednocześnie 9 startem pół – maratońskim w życiu. Udział w biegu zadeklarowało 12 000 uczestników z czego, wg. organizatora na starcie stawiło się 10 678 biegaczy. Przy takim rozmachu imprezy i tak dużej ilości uczestników, wyzwaniem nie jest jedynie sam bieg, ale cała otoczka logistyczna, zaplanowanie godziny wyjazdu, miejsca parkingowego itd. Nauczyłem się już, że zignorowanie tych ważnych aspektów może negatywnie rzutować na rezultat biegu. Ponieważ 2 lata temu zdarzyło mi się niemal spóźnić na Maraton Wrocławski, postanowiłem tym razem nie popełnić podobnego błędu.
W okolicy Stadionu Olimpijskiego byliśmy już przed godziną 19. Miałem więc do godziny startu(22:00) sporo czasu aby ze spokojną głową zaparkować auto(udało się znaleźć miejsce bardzo blisko stadionu), oraz odebrać pakiet startowy w biurze zawodów. Zostało nawet wystarczająco czasu, aby zjeść ostatni, lekki posiłek przed biegiem, a nawet wykonać zdjęcie z krasnalami.
W kierunku mojej, czerwonej strefy startowej(<1.40) udałem się po godzinie 21. Okazało się, że był to już ostatni dzwonek: W tym roku najszybsze strefy mieściły się w obrębie Stadionu Olimpijskiego na torze żużlowym. W strefach wolniejszych, umiejscowionych poza stadionem zgromadziły się już spore tłumy, przez które musiałem się przepychać, a to nie było proste. Gdy dobiłem się w okolicę strefy pomarańczowej, z prawej strony zauważyłem lukę, potruchtałem więc tamtędy aby ominąć tłum. Tam, oparty o drzewo rozgrzewał się jeden z biegaczy, robiąc wymachy nogami. Nie zauważył mnie i dostałem kopa z pięty w ramię(Dzięki kolego, mam nadzieję, że przynajmniej zrobiłeś życiówkę). Finalnie, mimo problemów, udało się w końcu dostać za bramę stadionu, na koniec czerwonej strefy. Ustawiłem się równo z pace- makerem na 1:30.
Pozostało już tylko czekać na start. Oczekiwanie w tłumie biegaczy, z trybunami pełnymi kibiców sprawiły, że wszystkim udzieliła się atmosfera biegowego święta. Po raz pierwszy od dekad zapłonął na stadionie olimpijski znicz.
Nocny Wrocław Półmaraton -wrażenia z trasy
Start zrobił niesamowite wrażenie. Kłęby białego dymu, snopy iskier i błyski świateł, do tego fantastyczny doping kibiców na trybunach stadionu. Te wszystkie atrakcje podniosły w moich żyłach poziom adrenaliny. Naprawdę się postarali. Wrażenia mega-mocne i trudne do opisania.
Planem minimum było złamanie skromnego czasu 1:30. Postanowiłem w pierwszej połowie biegu wypracować sobie maksymalny zapas, gdy będę jeszcze w miarę świeży, a od półmetku utrzymywać tempo nie niższe niż 4:15. Tego typu strategia jest przez wielu biegaczy krytykowana, ja jednak ją lubię i często zdaje u mnie egzamin. Zgodnie z tym założeniem wystartowałem dość mocno, tempem tylko kilka sekund niższym od mojego tempa maksymalnego na 10 km.
Było burzowo i dość gorąco. Wcześniej nieco popadało, ale widać było na pierwszy rzut oka, że to jeszcze nie koniec i lada chwila zacznie padać znowu. Burza na szczęście nie dotarła nad Wrocław, ale na horyzoncie, w oddali regularnie błyskało. Czułem się dobrze, równo biegłem, starając się dopasować do innych zawodników, których tempo odpowiadało moim założeniom. Po pierwszym kilometrze zegarek wskazał 4:02. Grupka zaczęła się różnicować. Kolejne dwa kilometry dałem się ponieść euforii i przyspieszyłem do 3:55. Nie czułem specjalnie problemu aby tym tempem biec, jednak w końcu rozsądek wziął górę i stwierdziłem, że trzeba troszkę zwolnić. Ustabilizowałem więc tempo do lekko poniżej 4:00. W ten sposób dociągnąłem do piątego kilometra, który przebyłem w równo 20 minut.
Ciągle czułem się całkiem rześko. Zaczęło niestety trochę kropić, co nie było jeszcze bardzo dokuczliwe, ale z minuty na minutę się wzmagało. Na pierwszym wodopoju, w okolicy 6 kilometra trasy złapałem jeden kubeczek wody, tradycyjnie wypiłem dwa łyki a resztę wylałem sobie na głowę. Od około 7 kilometra trasy, gdy biegłem ulicą Ślężną okazało się, że wylewanie czegokolwiek na głowę nie będzie już potrzebne, bo rozpadało się na dobre. Nie było to oberwanie chmury, ale rzęsisty deszczyk. W takich okolicznościach dociągnąłem do 10 kilometra trasy. Druga piątka została pokonana w czasie 20 minut i 38 sekund. Byłem już nieco zmęczony, ale nie działo się nic niepokojącego, przezornie jednak zacząłem podjadać żel, aby zapewnić sobie zapas energii na kolejny etap trasy.
Na 12 kilometrze z niepokojem poczułem, że odzywa się znowu prawe kolano. Nie był to ból, ale niepokojące ciągnięcie. Zgodnie z założeniem tempo nieco zredukowałem i trzeci 5-kilometrowy odcinek zamknąłem w 21 minut. Tempo średnie całego dystansu wynosiło w tym miejscu 4:09. Wiedziałem ,że mam spory zapas czasu. Cieszyłem się już w duchu, że dobiegnę w zakładanym czasie 1:30. Do mety zostało zaledwie 6 km. Kawałek za mostem Pokoju odpiął mi się z jednej strony numer startowy. Dobrze, że zauważyłem, bo moja życiówka odfrunęłaby wraz czipem do niego przyklejonym! Oderwałem cały numer, zwinąłem w rulonik i do końca trasy zmuszony byłem trzymać go w dłoni.
W okolicy 17 kilometra dopadł mnie mały kryzys energetyczny i nagle zacząłem czuć się mało komfortowo. Jakby tego było mało, przemokły mi całkowicie buty i zrobiły się cięższe. Opady deszczu nasiliły się. Momentami zwalniałem poniżej zakładanego minimum, czyli 4:15. Na szczęście kibice w okolicy bajecznie oświetlonego mostu Grunwaldzkiego dodali mi animuszu wspaniałym dopingiem. Naprawdę wziąłem się w garść. Minąłem 18 kilometr trasy a zegarek wskazał tempo 4:12. Czwarty, 5-kilometrowy odcinek trasy był najwolniejszy, bo byłem już nieźle zmęczony. Przebiegłem go w 00:21:30. Pozostało tylko zebrać resztę sił i pokonać ostatni kilometr.
Finisz na Stadionie Olimpijskim we Wrocławiu to naprawdę doświadczenie trudne do opisania. Oklaski, światła, doping, tłumy na trybunach, świetni kibice. Fantastyczna atmosfera! Nawet najbardziej wyczerpany człowiek jest w stanie w takich okolicznościach wykrzesać z siebie nieznane pokłady energii. Zrozumie to tylko ten, kto miał okazję tam biec. Po przekroczeniu linii mety, zegarek wskazał 1 : 29 : 06 s. Wg oficjalnego pomiaru czasu, wyszło 6 sekund szybciej, czyli równe 1 : 29 : 00. Jest to więc moja oficjalna życiówka na dystansie półmaratonu. Udało się złamać zakładane 1:30 minut ze sporym naddatkiem. Plan wykonany!
Podsumowanie
Trzy lata temu, w roku 2016 przebyłem dystans tej trasy w czasie 1:33:02. Poprawiłem się więc na niej o całe 4 minuty. Dla mnie to dużo. Wszystko to z treningu pod 10 km, co nie jest przecież bez znaczenia. Cieszę się, że ciągle poprawiam swoje wyniki i jestem zadowolony rezultatu. Wynik 1:29:00 uplasował mnie na 315 miejscu open, 271 wśród Polaków i 85 w kat. M-40, na 10678 biegaczy.