Zaledwie kilka dni temu, po raz kolejny wystartowała 31 Sudecka Setka – kultowy ultra-maraton górski na dystansie 100 km. W mojej głowie odżyły wspomnienia sprzed roku, gdy podjąłem wyzwanie wystartowania w 30 edycji tego biegu. Teraz chciałbym się nimi podzielić.
Powodowała mną ciekawość zmierzenia się z tym budzącym grozę dystansem. Chciałem przekonać się, w jaki sposób zareaguje mój organizm na ten typ wysiłku, do jakiego zmusza bieg górski. Zaopatrzony w wymagany ekwipunek udałem się do Boguszowa.
Według danych organizatora, pakiety startowe łącznie odebrało 565 osób, jednak niektórzy z nich biegli krótszy dystans Nocnego Maratonu Górskiego, gdzie mieli do pokonania jedynie 42 km. Reszta uczestników( w tym ja) mogła biec 100 km, jednak z możliwością zakończenia na 72 km i klasyfikacją.
Start
Bieg wystartował równo o 22:00 z Rynku w Boguszowie-Gorcach. Perspektywa biegu nocą, przez las, z latarką na czole generowała u mnie największą obawę, bo nigdy jeszcze czegoś takiego nie doświadczyłem.
Przez niemal połowę dystansu na trasie było tłoczno, nie było więc mowy o samotności i czuciu się nieswojo. W miarę upływu kolejnych kilometrów grupa się rozciągała. Była piękna noc, na niebie świecił księżyc. Truchtałem skupiony na kółku rozświetlonym przez moją czołówkę i w pewnej chwili zauważyłem, że dokoła mnie nie ma już ludzi. Widziałem jedynie światła ich latarek z przodu i z tyłu. Samotność ta nie budziła jednak we mnie lęku, bo miałem ciągłe poczucie, że ktoś prędzej czy później nadbiegnie.
Miałem kłopot z oszacowaniem właściwego tempa biegu. Wiedziałem z opowieści doświadczonych ultra-maratończyków, że tempo ma być spokojne. Trudno było mi jednak ustalić je dokładnie, bo do tej pory sprawdzałem swoje możliwości niemal jedynie na asfalcie. Przekonałem się jednak dosyć szybko, że w odniesieniu do mojego poziomu wytrenowania, na biegu górskim o takim dystansie, nawet 7 min/km to tempo bardzo szybkie. Do około 45 kilometra dystansu, czułem się zaskakująco dobrze. Nogi mnie już nieźle bolały, ale nadal biegłem.
38 kilometr
Podejście pod górę Chełmiec na 38 km nieco mnie zmęczyło i zmarzłem. Przez moment dostałem dreszczy i było mi niedobrze. Było to najwyższe wzniesienie tego biegu. Na szczęście na szczycie czekało rozpalone przez wolontariuszy ognisko, gorąca herbata i bułki. Po kilku minutach odpoczynku wróciłem na trasę. Zejście z tej góry nie należało do przyjemnych bo ścieżka była stroma i kamienista, jednak całkiem żwawo się z tym rozprawiłem zbiegając w kierunku miasta, gdzie na stadionie zlokalizowana była meta biegu.
42 kilometr
W tym miejscu uczestnicy zapisani na Nocny Maraton Górski mogli już z radością świętować i otwierać piwko. Dla mnie jednak był to dopiero początek drugiej części biegu. Dotarłem do tego miejsca w ok. 5 h : 30 minut. Po wybiegnięciu ze stadionu na trasie bardzo się już przerzedziło. Na niebie powoli zaczęła robić się szarówka. Przez kilka kilometrów biegłem w towarzystwie pewnego małżeństwa. Facet miał jakieś problemy żołądkowe, co chwilę musiał biegać w krzaki za potrzebą. Nie miałem Stoperanu, ale poratowałem go gorzką czekoladą, której miałem spory zapas w plecaku.
Kilka kilometrów dalej spotkałem na trasie dwóch bardzo miłych szczecinian, jak się potem okazało doświadczonych biegaczy górskich. Ich towarzystwo bardzo mi pomogło, pozwoliło przerwać dziwne myśli, określające kontynuowanie tego wyzwania za bezsensowne. Razem wbiegliśmy na Lesistą Wielką na której poza punktem żywieniowym czekała nagroda w postaci pięknego wschodu słońca.
72 kilometr
Po chwili odpoczynku, wypiciu na punkcie gorącej herbaty i uzupełnieniu bukłaków ruszyliśmy dalej. Całkiem przyjemnie udało się dotrzeć do punktu na 72 km, który był jednocześnie ostatnią szansą na szybsze zakończenie „męki” z możliwością sklasyfikowania. Wspólnie stwierdziliśmy, że trzeba stamtąd jak najszybciej uciekać, aby nie dać się skusić do wcześniejszego zejścia z trasy. Grupka ludzi czekała tam już na autobus, który miał ich zabrać na metę. Potem tuż przed 80 kilometrem minęliśmy 2 ludzi, którzy wracali do punktu na 72 kilometrze na autobus, bo już nie mieli siły biec dalej. Przede mną był w tym momencie już tylko jeden punkt kontrolny na 86 kilometrze.
86 kilometr
Zaczęło mnie pobolewać, prawe kolano, jednak nie na tyle abym nie mógł kontynuować biegu. Na tym odcinku był jeden długi, łagodny zbieg, na którym nieźle się rozpędziliśmy. Szybko dotarliśmy do punktu na 86 kilometrze, na którym zostaliśmy powitani owacjami przez wesołą ekipę wolontariuszy i strażaków. Można powiedzieć, że stół był zastawiony jak na weselu i czekał na nasze przybycie. Ponownie zjadłem bułkę, wypiłem kilka kubków wody, uzupełniłem jej zapas w bukłaku i ruszyliśmy dalej.
W tym miejscu niestety zaczęły się problemy. Nagle mnie odcięło, mięśnie czworogłowe ud tak bardzo rwały, że nawet lekki trucht generował ból nie do opisania. Jakby ktoś wbijał mi tam sztylety! Moi towarzysze zaczęli się ode mnie oddalać(za co absolutnie nie mam żalu). W okolicy 88 kilometra, doszedłem do dwóch innych, nieźle wymęczonych ludzi. Wspólnie się motywując powlekliśmy się dalej. Szło to mozolnie, ale jednak do przodu. Mimo, że było tam sporo w miarę płaskich odcinków, był to już bardziej marsz niż trucht. Bolało mnie chyba wszystko z wyjątkiem włosów. Wiedziałem, że jeśli się zatrzymam to już nie ruszę, dlatego ze wszystkich sił odpychałem od siebie tą pokusę.
90 kilometr
Na 90-tym kilometrze zaczęliśmy spekulować, że być może trasa jest niedokładnie oznaczona i meta jest bliżej. Każdy miał na ten temat inne zdanie. Tak naprawdę rozbieżność była generowana przez błędy GPS-ów w zegarkach na bardzo długiej trasie. Wiedziałem, że meta jest blisko a jednocześnie nie miałem już siły aby szybko się do niej dostać.
95 kilometr
W końcu dotarłem do rogatek miasta. Było tam już widać słynny, najwyżej w Polsce położony ratusz. Serce zabiło mi z radości, ale nie na długo, bo żółta strzałka określająca trasę biegu, zamiast w jego kierunku znowu kazała biec w kierunku lasu! W dodatku znowu był podbieg. Niewielki, ale był. Niewielka górka powodująca wielki ból. Jakieś 5 km do mety. Dystans, który biegając po asfalcie jestem w stanie pokonać w 19 minut! Tutaj ledwo się wlokłem tempem ok 10 min/km a czasem wolniej. Byłem całkowicie wyczerpany, wiedziałem jednak, że nie ma już odwrotu. Ostatnia górka w postaci podejścia do Rynku ulicami miasta. Za Rynkiem skręt w lewo w kierunku stadionu, który już autentycznie było słychać. Niestety bezlitosna, żółta strzałka, zamiast w jego kierunku wskazała w przeciwną stronę! Pod sporą, lesistą górkę! To była prawdziwa tortura. Zacisnąłem zęby i posłusznie skierowałem się na wskazaną ścieżkę.
Finisz
Dróżka prowadziła równolegle do ogrodzenia stadionu. W pewnym momencie ostro skręciła w lewo do bramy – na upragnioną metę. Nie wiem skąd zebrałem resztkę sił aby tam wbiec, a nie wchodzić! Doping dodał mi skrzydeł, zrobiłem coś, co do tej pory nie mieściło mi się w głowie. Pokonałem dystans 100 km!
Podsumowanie
Dystans Sudeckiej Setki ukończyłem w czasie 14 godzin.Jeśli wierzyć zegarkowi, spaliłem 6141 kcal. W trakcie biegu pochłonąłem kilka gorzkich czekolad, 4 żele i duże ilości bułek. Wypiłem litry wody.
Oceniając tę przygodę z perspektywy czasu przyznaję, że nie byłem do tego biegu należycie przygotowany. Brakło wytrzymałości siłowej. Trasa mnie potwornie sponiewierała. Owszem, zwiększyłem w przygotowaniach kilometraż, jednak najwyraźniej za mało. Można powiedzieć, że Sudecka Setka bezlitośnie mnie pożarła, dała nauczkę. Doświadczyłem innego rodzaju zmęczenia, jakiego nie można odczuć w biegach krótszych. Nawet maraton mi tego nie pokazał. Wiem już co znaczy powiedzenie, że „ultra biega się głową”. Bez silnej woli nie dałbym rady dobiec do mety. Tuż po biegu, gdy usiadłem nie byłem już w stanie wstać o własnych siłach. Gdy z pomocą żony dowlokłem się do hotelu, padłem tak jak stałem na łóżko i zasnąłem na kilka godzin.
Przez miesiąc po tym biegu nie byłem w stanie rozwijać sensownego tempa z powodu bólu ud. Start ten uświadomił mi, że trudno jest być biegaczem uniwersalnym. Może kiedyś zmierzę się z Sudecką Setką ponownie, póki co jednak skupię się na krótszych, ale szybszych dystansach zgodnie z moim głównym, biegowym celem.